Nie jestem chora.
A przynajmniej nikt nigdy nie powiedział mi tego prosto w oczy.
Nie jestem chora, bo żaden z lekarzy nie zauważył we mnie choroby. Nie mam raka mózgu, płuc, krtani ani raka szyjki macicy. Nie mam w związku z tym przerzutów ani nowotworu złośliwego. Mam za to czysty materiał genetyczny – bez daltonizmu, zespołu Downa czy nadciśnienia. Poza tym nie mam choroby wieńcowej, miażdżycy i cholesterolu.
Nie mam choćby małego wirusa. Lekkiej alergii i kataru siennego. Nie mam zapalenia spojówek. Nie mam nawet wady wzroku. Jeśli ktoś myśli, że spotkał mnie tragiczny wypadek, również jest w błędzie.
Nie mam AIDS ani wirusa HIV. Nawet próchnicy nie mam, nie mówiąc o jakichkolwiek chorobach wenerycznych, które nigdy nie stanęły na mojej drodze. Osteoporoza, skolioza i inne takie, o których zielonego pojęcia nie mam, że istnieją, również nie znalazły sobie we mnie opiekuna.
Nie jestem chora.
Każdy z doktorów ( do kogo bym nie poszła ) mówi mi, że jestem zdrowa jak ryba. Czasem dowiaduję się też, że mam końskie zdrowie.
Ale przecież ON musiał się skądś wziąć.
ON jest przewrotną poczwarą, która ( chyba jako jedyna istota ) nigdy mnie nie opuściła. Jest wszędzie, czai się i czeka, kiedy będzie mógł znów wbić we mnie swoje wielkie i żółte zęby.
Flek...
Cuchnący odrażający i ohydny Flek.
Nie wiem jak to robi, ale cały czas jest przy mnie. Chyba kryje się w torebce, kiedy wychodzę, swoimi paskudnymi brudnymi paznokciami odsuwając zamek. Może czasem włazi mi do kieszeni, wspinając się wielkimi stopami po moich spodniach. Aż dziwię się, dlaczego go nie widzę, kiedy tak wisi przy moim swetrze, a jego tłuste pchły piszczą ze strachu.
A może wplata wyliniałą brodę w moje sznurówki i ciągnie się za mną, rozdrapując puchnące pryszcze na swojej płaskiej głowie? Jest tak sprytny, że nawet kiedy grzęźnie w mojej bluzie, nie czuję jego odrażającego odoru, chociaż śmierdzi zepsutą rybą, starą cebulą, zgniłymi jajami, kocią padliną i Chanel nr 5 na raz.
Za jego długaśnymi paznokciami u stóp znajdują się wszystkie znane i nieznane bakterie zraz z pierwotniakami. Nie potrafi sobie zorganizować ubrania to lata z gołym tyłkiem.
W prawej ręce Flek nie ma kciuka. To moja zasługa. Kiedyś, kiedy wspinał się po obrusie, żeby na mnie wleźć, obcięłam mu go cążkami do paznokci. I to było chyba moje jedyne zwycięstwo nad Flekiem.
To poczwara, nie dość, że ma krzywe i wystające kości, to jeszcze cały czas pali. Jeden za drugim. Bez przerwy. A najgorsze jest to, że nie pali normalnie, tylko odwrotnie, podpalając filtr.
Cuchnący, odrażający i ohydny Flek.
Żeby zapisać wszystkie jego wady i niedoskonałości ( delikatnie mówiąc ) potrzeba by było tygodnia i trzech ryz papieru.
Flek to mój ból. Nazwałam go, bo kiedy się coś nazwie to: 1. przestaje się tego bać 2. to coś się oswaja i nie jest już złe 3. nabiera formy unikalnej i niepowtarzalnej i nawet jeśli jest zwyczajnym zwyczajstwem to i tak dla ciebie staje się wyjątkowe 4. łatwiej to znieść.
Flek po nazwaniu nie zyskał żadnego z ww. przymiotów, oprócz mojej wielkiej i dozgonnej nienawiści.
Nienawidzę go z całego serca, duszy i umysłu mojego.
Nienawidzę.
Dlatego nie nazwałam go Bartuś, Miluniu albo Draż. Nie. Nazwałam go Flek. To z resztą nie był mój niezależny autorski pomysł. Pomógł mi Ernest.
- Wiesz co, Durny Dziad też pasuje – powiedział, kiedy z Lulką myśleliśmy nad rozwiązaniem problemu – ale wydaje mi się, że jednak nie jest to imię doskonałe dla tego typu zjawiska.
Kochany Ernest, zawsze jest taki delikatny i pośredni.
- Proponuję nazwać go mianem rzeczy absolutnie malutkiej, o której łatwo jest zapomnieć i najlepiej takiej, która ściera się o chodnik, kiedy chodzisz.
I w ten oto cudowny sposób, subtelną sugestią Ernest naprowadził mnie na Fleka. Spodobało mi się to tym bardziej, że przedrostek „fle” już sam w sobie oznacza rzecz paskudną i wstrętną.
Tak więc nie jestem chora, ale mam cuchnącego, ohydnego i odrażającego Fleka.
Chociaż w każdej chwili zamieniłabym go na cokolwiek innego.
Nawet mopa do podłogi.
Z pocałowaniem ręki.
Dlatego napisałam ten dokument.

Akt nadania imienia/ Akt darowizny

Ja, Natka, nadaję Flekowi takie właśnie imię. Zobowiązuję się zwracać tym oto mianem do tej paskudnej i zawszawionej kupy nieszczęść ( ze względu na oszczędność czasu). Poza tym zobowiązuję się również do przekazania Fleka temu, kto będzie chciał go przyjąć, obiecawszy uprzednio, że będzie go traktował niewypowiedzianie źle, że Flek nigdy niczego dobrego od niego nie uświadczy i że będzie się nad nim w wolnych chwilach bestialsko pastwił.
Dokument przekazuję Ernestowi, elegancko zaklejony w kopertę z kwiatami.
Podpisano

Natka
- Natko, nie zapomnij o mnie! - krzyknęłam z łazienki.
Natka dopiero co wstała. Zawsze, zanim wyszła z łóżka, leżała pięć minut na lewym boku i pięć minut na prawym boku. Nie chciała wstawać pochopnie, żeby nie wstać prawą nogą. Natka zawsze wstawała lewą i dlatego nigdy nie miała złego humoru. Ceniła bardzo te dziesięć maleńkich minutek spędzonych w ciepłej pościeli. Kładła wtedy głowę głęboko na poduszce w malinowe motyle i naciągała po uszy kołdrę z takim samym wzorem ( prześcieradło najczęściej leżało zwinięte na ziemi, bo Natka zazwyczaj sypiała niespokojnie, albo po prostu nie mogła sobie miejsca przed zaśnięciem znaleźć ), zamykała oczy i wyobrażała sobie, jak mocno słońce dzisiaj świeci, jakie kształty mają chmury i czy dzisiaj też spadnie deszcz.
Natka miała mieszane uczucia co do deszczu. Z jednej strony kochała go, za te cudowne ścieżki, które rysował na szybie przy symfonii dachów i kałuż. Kochała wtedy siedzieć przed szybą i palcem kreślić drogi kropel. Ale z drugiej strony deszcz był potencjalnym zaproszeniem dla Fleka, który ubóstwiał przychodzić właśnie wtedy.
Kiedy Natka już wstawała z łóżka, ubierała duże czarne puchate kapcie i człapała do łazienki.
- Dzień dobry Lulko – mówiła już od progu.
- Cześć, jak się spało? - pytałam zawsze.
- Dzisiaj nawet dobrze. Miałam dziwny sen – mówiła i brała szczotkę. Powoli, przeciągając nią po pasmach, opowiadała – Śniła mi się wielka łąka, na której stał Joachim i trzymał cały pęk kolorowych latawców.
Joachim to garbaty staruszek, który często przychodził do niej w snach. Natka bardzo lubiła z nim rozmawiać. Był mądry i zawsze uśmiechnięty.
- Podeszłam do niego – kontynuowała – i zapytałam, czemu trzyma te latawce razem, przecież one się zaraz poplątają. A on wziął jeden, podał mi go i powiedział, że musi ich pilnować, bo ci którzy je puszczali zostawili je same na łące. Bez niego odlecą. Odpowiedziałam, że pomogę, ale on pokiwał głową i rzekł, że mogę trzymać tylko jeden latawiec.
- Ciekawe dlaczego.
- Nie zapytałam – dodała smutno – nie zdążyłam, bo się obudziłam.
Odłożyła szczotkę i przeczesała jeszcze włosy dwa razy palcami. Czerwone pasma wyglądały cudownie w świetle energooszczędnej żarówki. Potem sięgnęła na półkę i zdjęła mnie z niej.
- Dzisiaj przedziałek na bok, czy normalnie? - zapytała, rozciągając mnie w dłoniach.
- Myślę, że na bok. I włosy luźno na karku.
- Co ja bym zrobiła bez mojej ukochanej, czarnej gumki do włosów - uśmiechnęła się i zaplątała mnie w kucyk.
Nowy szampon sprawił, że pachniał lawendą i jakimś jeszcze innym kwiatem, którego nazwy nie znam. Jeśli chodzi o mnie to i tak wolę, kiedy latem wsuwa we włosy źdźbła trawy albo stokrotki polne. Jeśli o mnie chodzi to i tak uważam, że najładniej jej w rozpuszczonych włosach. Ale ona rzadko kiedy pozwała im skręcać się na jej ramionach. Lubi mieć mnie przy sobie. Ernest nie może być cały czas przy niej, dlatego ja staram się nadrabiać za niego na wypadek, gdyby przyszedł Flek.
Z Natką znamy się od podstawówki. Kiedy pierwszy raz zapuściła włosy dłuższe niż do brody jej mama kupiła mnie na targu specjalnie dla niej. Gdybyście mogli zobaczyć wtedy jej minę! Tak bardzo się cieszyła. Wówczas miałam jeszcze kolor prawdziwej smoły i trzy małe koraliki w kształcie wisienek. Pierwszy koralik zgubiłam w piątej klasie na wf-ie, kiedy Natka robiła przewrót w tył. Kolejne dwa zapodziały się już w liceum. Jeden odpadł, kiedy wchodziła na drzewo, żeby uratować kotka sąsiadki. Następny zginął całkiem głupio – został jej w dłoniach, a ona położyła go na szafce. Słuch o nim zaginął.
Tak więc znam się z Natką już kupę lat. Co innego Ernest. On zna Natkę dopiero od dwóch lat, kiedy przeprowadziła się do tej kawalerki.
Kiedy Natka wychodziła z łazienki, wyciągnęła z lodówki stojącej w przedpokoju mleko a z szafki nad gazówką pudełko z płatkami śniadaniowymi, po czym poszła do pokoju, siadała przy stoliku, obok Ernesta.
- Co ci się dzisiaj śniło? - zapytał.
I Natka opowiedziała to samo co mnie w łazience.
- Tylko jeden, powiadasz? - zdziwił się, kiedy usłyszał sen o Joachimie.
- Tak – kiwnęła głową, nalewając do zielonej miseczki mleka. W misce było pełno cynamonowych, czekoladowych i miodowych płatków. Czasem dosypywała tam jeszcze kruszone migdały albo rodzynki. Nigdy orzechów. Nie znosiła orzechów.
- Pomyślmy – zaczął Ernest. Był największym znawcą snów, jakiego kiedykolwiek znałam – Latawce mogą oznaczać wolność. Albo odpowiedzialność za kogoś bliskiego. Moim zdaniem ten latawiec to po prostu obowiązek tobie właśnie powierzony.
- Ale czemu tamci ludzie zostawili te latawce? - zapytała z pełnymi ustami.
- Może boją się odpowiedzialności? - wtrąciłam nieśmiało.
Ernest przytaknął.
- Może i macie rację. A więc odpowiedzialność lub obowiązek zostaną podjęte. Tylko za kogo? - zmartwiła się, dosypując cynamonowych płatków do miski.
Ani ja ani Ernest nie wiedzieliśmy, jak na to pytanie odpowiedzieć.
Natka skończyła chrupać płatki, starannie zamknęła opakowanie i schowała je do szafki. Miseczkę wraz z łyżeczką umyła w zlewie.
- Która godzina? - zapytała z przedpokoju. Nikt nie odpowiedział.
- Fuzja? - zapytała, wsuwając nos do pokoju – Fuzja jesteś cała?
Znów nikt nie odpowiedział.
Natka szybkim skokiem znalazła się przy kredensie, sprawnym ruchem ręki otworzyła szufladę, wyłuskała z niej baterię i rzuciła się w stronę szafki nocnej.
- Fuzja – powiedziała głośno i wyraźnie – Fuzja słyszysz mnie.
Fuzja nie słyszała.
Natka wzięła ją delikatnie do ręki, tak, jak ćwiczyły to już setki razy, pomału otworzyła tylną klapkę, wydłubała zużytą baterię i na jej miejsce wsunęła nową.
- Fuzja, powiedz coś, słyszysz, Fuzja.
Najpierw zachrobotało. Potem strzyknęła jakaś sprężynka, aż wreszcie z Fuzji wydobyło się miarowe kołatanie.
- Dzięki, uf, blisko było – zatykała.
Fuzja była najlepszym budzikiem jaki kiedykolwiek istniał. Blat miała błękitny i nie było na nim cyferek, tylko małe chmurki. Na środku świeciło żółte słoneczko, a jego promienie spełniały rolę wskazówek.
- Czyli nie wiemy dalej, która godzina – westchnęła Natka – Nie szkodzi. Sprawdzę na telefonie i podam ci właściwy czas.
Podeszła do torebki i odsunęła zamek. Nagle poczułam jak gwałtownie się schyla i siada na podłodze.
- Flek! - krzyknęłam – Uwaga Flek!
Natka położyła się na panelach i kurczowo ścisnęła głowę.
- Spokojnie – szepnęła – tylko spokojnie - Przesuwała palcami po skroniach i wbijała paznokcie w skórę.
Natka nigdy nie opowiadała nam, co Flek robi kiedy przychodzi, ale ja zawsze wiedziałam. Znałam ją od tak dawna.
Natka położyła głowę na podłodze i masowała dłonią czoło.
- Mów coś do nas, kochana – prosił Ernest.
My zawsze przegrywaliśmy z Flekiem, bo bez Natki żadne z nas nie mogło się ruszać. Ernest nie mógł się ruszać nawet z Natką. To chyba jedyna wada bycia kaloryferem.
- Co mam mówić? - zapytała trzęsącymi się wargami. Czułam jak robi się cieplejsza niż zwykle.
- Ernest, zakręć się – poprosiłam.
Posłuchał.
Natka zatrzęsła się lekko i zwinęła jak mały kotek.
- Nie wiedziałam, że przyjdzie dzisiaj tak wcześnie – szeptała – Cicho, już cicho. Wszystko będzie dobrze.
Oddychała głęboko i wypuszczała powietrze pomału. Oddychanie też bolało. Flek wbijał miliony maleńkich pinesek w drobinki tlenu. One dostawały się do środka Natki i bolały.
- Może połóż się do łóżka? - zaproponowała Fuzja. Czasem miała dobre pomysły.
Natka nie odpowiedziała. Poczołgała się do kanapy i weszła na nią. Pościel była już trochę chłodna. Położyła głowę na kołdrze.
Nagle kichnęła. Raz, potem drugi. Po każdym kichnięciu zaciskała dłonie coraz mocniej wokół skroni.
- Znowu pali – rzekł ze zrezygnowaniem Ernest – Natko, nie daj się. Jesteśmy z tobą.
- Mamy jeszcze Gulki? - zapytała cichutko.
Gulki były, oczywiście, były zawsze. W niebotycznych ilościach. W szufladzie, pod stolikiem, za lodówką i w łazience. Były ich dziesiątki, jak nie więcej. Różnych. Czerwonych, białych z napisami, zielonych z płynem w środku, błękitnych, które jak się je przystawiło do szyby prześwitywały i widać było pęcherzyk powietrza w środku. Były też takie małe, okrągłe, w formie kapsułek i podłużnych pałeczek. Gulek mieliśmy bardzo dużo. Ale o nich się nie rozmawiało. One były, gdzieś tam, z boku i nikt o nich nie mówił. Dopóki nie przyszedł Flek.
- Mamy Natko – powiedziała Fuzja. Nawet obok niej stał płatek z kilkoma w środku.
- Dobrze – powiedziała Natka – Dobrze, że są.
- Natko, tak po śniadaniu? - zmartwiłam się. Nikt z nas nie lubił Gulek. Natka też ich nie lubiła. Ale one, tylko one, mogły powstrzymać Fleka. Ich się bał.
- Jeszcze nie teraz – powiedziała, wstając.
Na początku nie mogła utrzymać równowagi. Chwiała się na nogach i pomału, trzymając się ściany, szła do łazienki.
W łazience stała gazówka, wisiały dwie szafki i kotara, która oddzielała to wszystko od prysznica i toalety. Natka wyjęła z szafki szklankę i nalała do niej wody z kranu. Wypiła ją szybko, ręce jej się trzęsły. Potem nalała następną.
To był krok pierwszy: topienie Fleka. Niestety, nie można było się go pozbyć w ten sposób, ale przynajmniej mókł i nie mógł już odpalić papierosa.
Następnie krok drugi: zamrażanie Fleka. Natka wyjmowała z zamrażarki kubełek lodów waniliowych i jadła kilka łyżek. Wtedy mokry Flek pomału kostniał. Nie zawsze się udawało, ale czasem starczały te dwa kroki.
Później Natka, kołysząc się lekko, szła znów do łazienki, brała miskę, nalewała do niej wody, bardzo zimnej, kładła ją na zlewie i na chwilę zanurzała w niej twarz. To był krok trzeci: dezorientowanie Fleka. Poczwara przestawała wiedzieć co się dzieje i gubiła się we własnych sztuczkach. To pomagało.
A jeśli nasz starannie ułożony plan nie zadziałał, zostawały tylko Gulki.
- Natka, lepiej? - krzyknął Ernest z pokoju. Ernest jest jedynym grzejnikiem w mieszkaniu ( nie licząc kilku rur w łazience ) i robi wszystko, żeby Natce żyło się dobrze i ciepło.
Natka wolno wyciągnęła głowę z miski.
- Tym razem tak – odpowiedziała, wchodząc do pokoju.
Więc wygraliśmy. Całe szczęście.
Ale Natka wyglądała dość blado. Oddychała już spokojniej, ale płytko. Podeszła do torebki, wyjęła telefon i sprawdziła godzinę.
- Ósma piętnaście – powiedziała.
Fuzja natychmiast przekręciła wskazówki na podaną godzinę.
- O której masz być na miejscu? - zapytał Ernest.
- O dziewiątej. Ale wyjdę już teraz. Ostatnim razem czekałam dwie godziny.
Podeszła do szafki i wyjęła z niej swoje ulubione, czerwone spodnie, bardzo wąskie i bez kieszeni oraz wielki czekoladowy sweter, bez guzików, ubierany od góry.
- Nie martwcie się o mnie, jeśli wrócę później – powiedziała, ubierając swoje niskie glany. Miały czerwone przetarcia i to je właśnie, a nie te wysokie i czarne, Natka lubiła najbardziej.
- Łatwo ci mówić – prychnął Ernest.
A ona tylko uśmiechnęła się i wyszła.
- Jak myślisz, Mumia będzie miała dzisiaj lepszy dzień? - zapytałam, kiedy przekręcała klucz w zamku.
- Mumia nigdy nie ma dobrego dnia. W poprzednim życiu była zwrotnicą kolejową i tak jej zostało. Zero uczuć. Tylko w prawo albo w lewo – zaśmiała się.
Mumia to jedna z tych cudownych pań na służbie zdrowiu, która mówiąc delikatnie nienawidzi swojej pracy i ludzi z jakimi się w niej spotyka. Pamiętam, kiedy Natka poszła do niej po raz pierwszy.
- Dzień doby – powiedziała do małej dziury w pleksi nad którą wisiał napis „Rejestracja” - chciałam się zarejestrować do lekarza, ale..
- Nazwisko – przerwała jej mała, pulchna pielęgniarka, żując namiętnie gumę.
Natka podała.
Pielęgniarka zniknęła za regałami, zanim Natka zdążyła powiedzieć, że nie ma tu jeszcze karty.
Pulchna szukała dokumentów przez jakieś kilkanaście minut. Za nami utworzył się już spory ogonek. W końcu przyszła.
- Nie mogę znaleźć pani karty – prychnęła.
- Wiem – powiedziała nieśmiało Natka – bo ja nie mam jeszcze u państwa karty. Dopiero się przeprowadziłam i...
- To dlaczego pani nie mówi?! - prychnęła na nią oburzona. A przecież gdyby tylko słuchała...
Wyjęła z wielkiej metalowej szuflady szarą kopertę i niebieski mazak.
- Nazwisko – poprosiła tonem śledczego z izby przesłuchań.
Natka powtórzyła.
- Proszę sobie zająć kolejkę do gabinetu 13.
Natka kiwnęła głową i poszła prosto odrapanym korytarzem, do równie odrapanych drzwi.
Wizyty w środku każda z nas wolałaby nie pamiętać.
Tym razem nie było Pulchnej. Weszłyśmy na drugie piętro i podeszłyśmy do okienka. Dzisiaj siedziała w nim Mura.
- Tak? - zapytała, nie podnosząc głowy znad papierów.
- Ja chciałam...
- Nazwisko.
Natka już się przyzwyczaiła. Zanim się tu przeprowadziła w jej przychodni było tak samo. Prawie. Nie licząc pani Lusi. Ona zawsze rozumiała. Na szczepieniu dawała lizaki, a kiedy przyszła z mamą, mając gile do pasa, dawała chusteczki, co prawda okropnie pachnące szpitalem, ale liczył się gest. Pani Lusia życzyła powrotu do zdrowia i zawsze odpowiadała na natkowe „dzień dobry”. Tylko na „dowidzenia” nie odpowiadała. Uśmiechała się wtedy i mówiła „oby jak najrzadziej”. To była kochana pani Lusia. Ale teraz w okienku nie było pani Lusi. Była Mura.
Natka ładnie się przedstawiła.
- Jak? - warknęła Mura.
Nie było innego wyjścia, jak powtórzyć.
- Poczekać.
Znikła i nie było jej przez długą chwilę. Wreszcie wynurzyła się zza drzwi.
- Ale to nie jest moja karta – powiedziała Natka, kątem oka widząc koślawe czarne literki. Powtórzyła nazwisko.
- To wyraźniej na drugi raz mówić – prychnęła pielęgniarka.
Natka nie miała nigdy pretensji. Rozumiała, że to ciężka praca, że czasem można nie mieć nastroju, albo się gniewać na cały świat. Nie podzielałam zdania Natki. To było po prostu zwyczajne chamstwo.
Chciałam jej to powiedzieć, ale Mura wróciła.
- Proszę sobie zająć kolejkę.
Natka poszła prosto brudno łososiowym holem z cytrynową lamówką u góry.
Gabinet Mumii znajdował się na końcu korytarza. Cieszyło to Natkę, bo było tam wielkie okno, przez które można było patrzeć na ulicę. Czasem, kiedy czekało się już zbyt długo, Natka zaplatała sobie warkocz, zawiązywała mnie na jego końcu i kładła na ramieniu. Potem wyciągała telefon z torebki, podłączała do niego słuchawki i udawała, że gada przez zestaw głośnomówiący. Wtedy mogłyśmy sobie porozmawiać. Bawiłyśmy się w zgadywanie kolorów jadących samochodów, albo oglądałyśmy ciuchy ludzi idących chodnikiem.
Na krzesłach stojących pod oknem i na prostopadłej ścianie, po drugiej stronie drzwi siedzieli, jak zwykle, ludzie. Tym razem para staruszków, dwie starsze panie, chyba znajome, bo rozmawiały ze sobą bardzo głośno i młody chłopak, który cały czas smarkał i kichał.
- Kto ostatni? - zapytała Natka.
- Ja – kichnął chłopak.
Kiwnęła głową i usiadła obok niego, pod oknem. Siedział na naszym ulubionym miejscu, z którego najlepiej widać było krzyżówkę, dlatego nie poczułam do niego sympatii.
Biedny kichnął znów, przyłożył dłoń do nosa i zaczął szukać chusteczek. Natka popatrzyła na niego z politowaniem i wyciągnęła paczkę z torebki.
Chociaż torebką Natki był wielki worek w kolorze khaki z mnóstwem różnych kieszonek, ona nigdy nie szukała w nim potrzebnych rzeczy dłużej niż dziewięć sekund.
- Proszę – powiedziała podając zasmarkanemu opakowanie. Pachniał zieloną miętą i rozgrzewającą maścią – panu się bardziej przydadzą niż mi.
- Dziękuję pani bardzo – uśmiechnął się przez gile. Starł je szybko chusteczką i wysmarkał nos.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wytoczył się z nich pulchny staruszek, podpierając się o laskę. Jeden z mężczyzn w podeszłym wieku wstał i wszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
- Przeziębił się pan? - zapytała troskliwie Natka.
- Chyba tak – odpowiedział – Proszę mi mówić Bastek – uśmiechnął się i podał jej dłoń.
- Ja jestem Natka – powiedziała.
I tym oto tanim chwytem, takim mało wyszukanym sposobem Natka poznała bliżej pierwszą osobę w tym mieście (nie licząc milczących kolegów i koleżanek z roku, dziwnej Kierowniczki sklepu i cichych szarych współpracownic wielkiego Dyskontu spożywczego. Natka miała właśnie dziekankę i zarabiała na dalsze studiowanie polonistyki).
- Ładne imię – zauważył.
Podziękowała.
- Ty chyba nie jesteś przeziębiona. Coś gorszego? - zapytał niedyskretnie.
Natka zwykle nie opowiadała nikomu o Fleku. Nie licząc uzdrowicieli specjalistów (jak nazywała lekarzy).
- Gdybym wiedziała, co mi jest, nie przyszłabym tutaj – wybrnęła.
- Faktycznie.
Z gabinetu wyszedł staruszek. Minę miał przygnębioną i chyba nawet trochę złą. Weszła jedna z kobiet. Za chwilę zapanowało błogie milczenie.
- Mumii chyba się dzisiaj gdzieś spieszy – powiedziała Natka.
- Mumii? - zdziwił się. Wyjął kolejną chusteczkę i wytarł o nią nos – Tak na nią mówisz?
Natce zrobiło się głupio.
- No, tak.
- Nie martw się. Ja nazywam ją Poczwarą, a mój przyjaciel Bagienką.
- Ciszej – oburzyła się kobieta, która została – to przychodnia, nie bazar.
- Nie jest najmilszą osobą na świecie – westchnęła Natka – Pani Lusia była inna.
I w ten sposób Natka z Bastkiem całe czterdzieści pięć minut przegadali o pani Lusi, rowerach, górach i wierszach Herberta. Mumii przestało się spieszyć, ale tym razem Natka nie miała o to pretensji. Czas płynął szybko i, co najważniejsze, w miłej atmosferze.
Wreszcie, kiedy druga z kobiet opuściła gabinet, przyszedł czas na Bastka. On uśmiechnął się tylko i wszedł.
Natka spojrzała za okno, a ja rozejrzałam się po korytarzu. Za nami w kolejce była młoda mama z dzieckiem, stare małżeństwo i młody chłopak z liceum, który nerwowo rozcierał nadgarstek.
I wtedy Flek zaatakował znowu. Natka pochyliła się i złapała za brzuch. Tym razem uderzył w żołądek. Do tego typu ataków nie mieliśmy jeszcze dokładnie opracowanej taktyki – pomagały lody i ciepła herbata. Ale nie zawsze. Czasem kończyło się na długich wymiotach w łazience i dopiero po tym Flek się wynosił.
Natka, krzywiąc się z bólu, wyjęła z torebki wodę i płatek Gulek. Wzięła te błękitne. One działają najszybciej. Szybko popiła wodą jedną kapsułkę.
- Natko – szepnęłam cicho – trzymaj się.
Chociaż miałyśmy umowę, że w miejscach publicznych mam się nie odzywać, musiałam podnieść ją na duchu.
Kiwnęła tylko głową i schyliła się, pięściami uciskając żołądek.
Siedziała tak przez chwilę, aż w końcu otworzyły się wrota piramidy Mumii i Bastek opuścił gabinet. Natka wstała, a on przytrzymał jej drzwi. Zamknął je za nią. Myślę, że to było miłe z jego strony.
- To znowu pani – zaskrzeczała Mumia, biorąc od siedzącej obok pielęgniarki kartę – proszę siadać – dodała swoimi wąskimi ustami, dookoła których miała poprzeczne zmarszczki, które wyglądały jak szwy na dawno już wysuszonym trupie.
I Natka kolejny raz musiała opowiedzieć jej o Fleku.
- Może pani po prostu jest w ciąży i mi tu gitarę zawraca.
Natka zaprzeczyła i poparła swoją tezą argumentami.
Mumia westchnęła tylko i przekartkowała książeczkę zdrowia Natki.
- Robiła pani ostatnio morfologię?
- Ostatnio nie.
- No to co mi pani tu przychodzi i się skarży. To nie jest Niebieska Linia. Pójść trzeba, badania zrobić i dopiero z wynikami do mnie. A nie tak na słowo harcerza. Ja nie jestem Kaszpirowski, proszę pani, żeby tak leczyć – mówiła, w międzyczasie wypisując skierowanie.
Gulka pomału zaczęła działać i gabinet opuszczałyśmy już z mniejszym bagażem zmartwień. Flek został w środku.
Natka zamknęła drzwi z ciężkim sercem i oczami wbitymi w podłogę.
- Pomyślałem – usłyszałyśmy znajomy głos – że może zechciałabyś wybrać się ze mną na ciastka i herbatę. Jeśli nie masz nic lepszego do roboty...
Przed Natką stał Bastek. Nie poszedł do domu, tylko czekał, aż Mumia zmyje głowę Natce i Natka wyjdzie z ciężkim sercem. Stał specjalnie dla niej, żeby zaprosić ją na ciastka z herbatą i poprawić humor. Tani i zużyty chwyt...
- Z przyjemnością – powiedziała Natka.
Tani i zużyty, ale zadziałał.
Kolejną godzinę spędziliśmy w ciastkarni, przy pachnącej szarlotce, na kolejnych rozmowach o lesie, Teatrze Telewizji Polskiej, fotografii i wierszach Baczyńskiego.
- Uczysz się, czy pracujesz?- zapytał niedyskretnie. W ogóle dyskrecja i subtelność nie były jego mocnymi stronami. Ale był za to prosty i dobroduszny, dlatego resztę można było mu wybaczyć.
- Pracuję. Zbieram pieniądze na kontynuację studiów.
- A co studiujesz?
- Polonistykę.
- Świetnie – powiedział z entuzjazmem, dzięki któremu wykluczyłam całkowicie obłudę i zakłamanie, które mogły być w nim zagnieżdżone – To dlatego tak dobrze mi się z tobą rozmawia – kolejny dobrze trafiony komplement. Chłopak znał się na rzeczy.
- A ty?
- Ja jestem na trzecim roku ASP. Na wydziale fotografii.
Natka uśmiechnęła się do niego milutko.
Potem było tak jak w podręczniku: zapłacił, odprowadził ją do domu i ładnie się pożegnał, zdradzając chęć ponownego spotkania. Chęć?
- Do zobaczenia wkrótce – powiedział po prostu, jak gdyby nigdy nic.
- Natka, ale trafiłaś – zaśmiałam się, kiedy wchodziła po schodach na czwarte piętro.
- No – odparła tylko zamyślona.
Kiedy weszłyśmy do mieszkania, Ernest przywitał nas jak zwykle.
- I co powiedziała?
- Kto? - zapytała rozkojarzona Natka, zdejmując buty.
- To Mumia przecież , a kto. – zatykała Fuzja.
- Aaa. Ona. Kazała zrobić morfologię.
Nie wytrzymałam i zaczęłam chichotać.
- Lulka, a tobie co tak wesoło, co? - zniecierpliwiła się Fuzja.
I nie było innej rady, jak opowiedzieć im o Bastku.
- No, no chyba pierwszy raz w życiu Flek do czegoś dobrego się przyczynił.
Natka zdjęła sweter i w samej bluzce na ramiączkach siedziała przy stole. Kroiła ogórki korniszone na kanapki.
- Pewnie tak – odpowiedziała niedbale.
- Zaraz, zaraz, Natka, czy ty się nie zakochałaś przypadkiem? - zapytałam.
Natka zakochała się tylko trzy razy w życiu.
Pierwszy raz: w koledze z klasy. Miał poetycko niebieskie oczy i cudowny uśmiech. Odprowadzał Natkę do domu po lekcjach. Ale niestety wyjechał do Anglii. Natka bardzo to przeżyła, tym bardziej, że dwa dni przed wyjazdem powiedział, że lubi ją najbardziej na świecie. Nie mówi się takich rzeczy dwunastoletniej dziewczynce. Natka przez kilka lat wierzyła, że to prawda. Dopóki nie pojawił się Tamten.
Drugi raz: w Tamtym, z naprzeciwka. Tamten wprowadził się do mieszkania po zmarłej pani Wisi. Był Poetą. Natka nie zwracała na niego uwagi, bo zbyt zajęta była opłakiwaniem błękitnookiego, który wyjechał. Ale pewnego wieczora, kiedy siedziała na parapecie i jak zwykle, wpatrzona w niebo, roniła łzy, zobaczyła, że w domu naprzeciwko pali się światło. To był właśnie dom Poety, a on stał przy oknie, też patrzył w niebo i płakał, jak dziecko. Natka przez całe dotychczasowe życie myślała, że mężczyźni nie potrafią płakać. A on płakał. I Natka właśnie w tych jego łzach się zakochała. Pomachała do niego, a on odmachał. Od tej pory, kiedy było ciepło otwierali wieczorem okna i rozmawiali. To on pokazał Natce Herberta, Morsztyna, Broniewskiego i Baczyńskiego, poetów o których nie miała pojęcia. Dopiero w liceum dowiedziała się o niech więcej, ale i tak dziękowała Poecie, za to, że mogła się nimi cieszyć wcześniej, to znaczy dłużej. Ale Poeta była dla niej, lekko mówiąc, za stary i poza miłością do jego łez i wierszy nie darzyła go innym uczuciem. Takim prawdziwym obdarzyła Miłka.
Bo po raz trzeci zakochała się właśnie w Miłku. Z nim poszła na studniówkę i pierwszy koncert Hey. Miłek był chłopakiem uroczym, grzecznym i wychowanym. Tak się nam zdawało, bo tak na prawdę nie kochał Natki. Zostawił ją dla Uki, najlepszej przyjaciółki Natki, nie mówiąc dlaczego. Ale później się wydało: Uka urodziła miłkowe dziecko. I to dlatego Miłek zostawił Natkę zaraz po wspólnie spędzonych wakacjach. Ale za nim Natka nawet nie płakała.
- Natka, przyznaj się, coś zwiera w stykach? - zapytała Fuzja.
- Może - powiedziała niedbale Natka, trąc ser żółty.
Zawsze tarła. Taki tylko lubiła.
- Nam możesz przecież powiedzieć, nie? Jesteśmy przyjaciółmi – oburzył się Ernest, aż pokrętło mu się przesunęło.
Natka westchnęła ( tak, jak wzdychają zakochani ludzie ) i już miała odpowiedzieć, kiedy Flek znów zaatakował.
Natka upuściła tarkę na stół i zaczęła masować palce.
- Cóż za potworna potworność! - krzyknęła Fuzja – Czy on nigdy nie odpoczywa?
Natka spojrzała za okno. Na niebie kłębiły się już pierwsze ciemne chmury.
- To przez deszcz – powiedziała – Zaraz mi przejdzie.
- Miejmy nadzieję.
- Musi. Zaraz muszę wyjść do pracy.
Tego dnia Natka musiała stawić się w Dyskoncie o czternastej. Układała towary na półkach i robiła spisy towaru w dziale „Twój Pupil”.
Jeszcze przez chwilę ruszała palcami, zaciskając je i prostując.
Pewnie nie przestały boleć, ale ona i tak posmarowała sobie kanapki, zapakowała je najpierw w woreczek, a potem do torebki, ubrała czarną bluzkę i jeansy, potem glany, te wysokie, i wyszła.
Zabrała jeszcze tylko parasol.
I poszłyśmy. Na osiem godzin do Dyskontu.
W pracy Natka wzięła jeszcze dwie Gulki, ale jasne, słabsze.
Były potrzebne po tym, jak Flek znów wspiął się na jej skronie.
Natka, całkiem niespodziewanie, usiadła na ziemi, kiedy układała puszki z psią karmą. Tak jak zwykle próbowała pogłaskać czoło, żeby bolało mniej. Ale nie pomogło. Natka znów stawała się coraz cieplejsza i drżała. Kurczowo zacisnęła pięści, myśląc, że to może pomoże. Ale nie pomogło.
- Natko – powiedziałam, korzystając z okazji, że nie było nikogo w pobliżu – spróbuj się podnieść i pójść na zaplecze.
Spróbowała. Za pierwszym razem, ledwo oderwała się od podłogi, usiadła znów. Za drugim razem się udało.
Poszła w kierunku dużych, metalowych drzwi. Za nimi było tak zwane „Pomieszczenie dla pracowników”. Natka usiadła na krześle i sięgnęła po torebkę. Wyjęła z niej wodę i płatek Gulek.
- Może tym razem te mniejsze? - zaproponowałam.
Posłuchała. Wzięła białe, te z napisami. Popiła dwie dużą ilością wody.
Zanim znów wróciła do noszenia puszek posiedziała chwilę, schylona z rękami u głowy.
- Czasem to nie mam już siły, wiesz Lulko – westchnęła ( tym razem już nie jak zakochana, ale jak bardzo bardzo zmęczona, starsza osoba ).
- Będzie lepiej, zobaczysz. Mumia da ci niedługo nowe Gulki, nie takie zwykłe, ze sklepu, tylko prawdziwe, które pomagają – starałam się ją pocieszyć.
Nie wiem, czy mi uwierzyła, ale się uśmiechnęła i wróciłyśmy do psiej karmy.
W domu byłyśmy dopiero po dziesiątej w nocy. Ernest wiedział, że zmarzniemy, dlatego podkręcił się dwie godziny wcześniej.
- Nareszcie w domu – westchnęła Natka – ciepły prysznic, ciepła herbata i do łóżka spać.
Zanim poszła do łazienki zdjęła mnie z włosów i położyła na stole.
- I co? - zapytała Fuzja, kiedy Natka już zniknęła za drzwiami.
- Przyszedł – odpowiedziałam.
- Jak tym razem?
- Najgorzej, Erneście, prawie najgorzej. Uczepił się głowy.
- Ile?
- Dwie białe. Poprosiłam ją o to. Chciała wziąć niebieskie.
- Kiedy on w końcu się odczepi? Ile to już czasu tak się użeramy z poczwarą.
- Kupę, Fuzjo.
- Może Mumia jej pomoże. Może tym razem...
Nie dokończyłam. Natka otworzyła drzwi od łazienki i zapytała:
- O czym tam gadacie?
- O twoim śnie – gładko skłamał Ernest.
Natka stała w kabinie i myła włosy.
- Myślałeś nad nim? Co znaczy?
Ernest nie odpowiadał przez chwilę.
- Może Joachimowi o Bastka chodziło? Może to on jest tym latawcem, a nie jakaś tam odpowiedzialności.
- Hmm... może. Mów dalej.
- Nie wiem co – szepnął do nas – pomóżcie – a głośno dodał – Dobrze ci się z nim rozmawia?
- Ale palnąłeś – zmartwiłam się – po co zaczynasz temat?
- Cicho – kliknęła Fuzja – wie co robi. Ktoś żywy bardzo się Natce przyda.
Leżałam zrezygnowana. A jak z nim będzie tak, jak z tym chłopcem z podstawówki, myślałam. Albo z Miłkiem? Szkoda mi Natki na coś takiego. Ale to nie ja decyduję.
- Bardzo – dobiegło z łazienki – Jest miły i w ogóle.
Nagle zza drzwi wychyliła się czerwona główka.
- Kto wie, może spotkam go jeszcze.
- Na pewno.
Podeszła do szafy, otworzyła ją i wyjęła ze środka pudełko. Było metalowe i już trochę zardzewiałe. Na białym tle skakały błękitne ptaszki.
Wzięła je, nie zamykając szafy i podeszła z nim do stołu. Jedną rękę położyła pudełko na blacie a drugą poprawiła zsuwający się ręcznik na włosach.
- Którą dzisiaj – myślała głośno.
Nikt z nas nie znał się na herbacie, ale Natce nie przeszkadzało to w zadawaniu takich pytań. Ja będąc z nią już tak długo, znałam się trochę na zapachach. Fuzja za to była dobra w kolory, co przydawało się w dobieraniu ubrań. Ernest był specem od ciepła: nie było drugiego takiego kaloryfera, który potrafił podać dokładny czas gotowania się dwóch szklanek wody ( czajnik Natki nie miał gwizdka, dlatego Ernest zawsze mówił jej, kiedy należy wyłączyć gazówkę – miało to tę zaletę, że Natka nie musiała stać w łazience i pilnować )
- Może coś rozgrzewającego? - zaproponowałam.
- Racja – powiedziała – dzika róża z syropem malinowym?
- Ja radziłabym truskawkową z odrobiną cynamonu i cytryny – wtrąciła Fuzja.
- Nie wiem – zamyśliła się.
Przymrużyła oczy i zagryzła wargi. Siedziała tak chwilę, aż nagle zerwała się i zaczęła grzebać w pudełku.
- Czy ja jeszcze ją tu mam...
- Cóż takiego? - zdziwiłam się.
- Zieloną herbatę. Kiedyś tu była, pamiętam.
- Natko, przecież ty nie znosisz zielonej herbaty – zdziwił się Ernest.
- Jest! - krzyknęła, podnosząc do góry zgniło zielone opakowanie i wybiegając do kuchni.
Nagle przypomniałam sobie o co chodzi.
Natka faktycznie nie cierpiała zielonej herbaty. Kupiła ją kiedyś, bo zawsze kupuje herbaty, kiedy tylko ma okazję. Kocha parzyć je wieczorem i pić pomału, rozmawiając z nami o różnych rzeczach o których nawzajem nie mamy pojęcia.
Natka zaparzyła zieloną tylko raz, tydzień po zakupie. Zaopatrzyła się w nią, kiedy wracała z pracy. Szła właśnie obok małego sklepu spożywczego na rogu i wstąpiła, po tabliczkę gorzkiej czekolady. Kątem oka zobaczyła na półce zielone opakowanie i poprosiła również o nie, po czym włożyła je do torebki i zapomniała, a kiedy znów je znalazła, nie smakowało jej.
- Wiem o co chodzi z tą herbatą -powiedziałam nieśmiało, upewniwszy się, że Natka nie słyszy – Bastek zamówił dzisiaj w ciastkarni zieloną.
- Aha – uśmiechnął się Ernest – Mała psychoanaliza.
Właśnie w tym momencie Natka weszła do pokoju, w swojej wielkiej, różowej koszuli nocnej z kotkiem na piersi, trzymając w dłoni kubek.
Natka nie miała swojego ulubionego kubka, jak większość ludzi. Wszystkie kubki w mieszkaniu – a było ich osiem – były dla Natki ulubione. Dzisiaj wzięła ten zwykły, biały. Takie same były w kawiarni.
Usiadła na łóżku po turecku, chwyciła pewnie kubek i przyjrzała się jego zawartości. Przymknęła oczy i spokojnie wdychała zapach rozwijających się w kubku liści.
- Jest fotografem – powiedziała – pewnie lubi dalekie podróże i azjatyckie przyprawy.
- Mówił, że jesienią uwielbia jeździć w góry
- Bierze tam pewnie cały termos różanej herbaty i tabliczkę pełnomlecznej czekolady. Chodzi i robi zdjęcia maleńkim żuczkom, które toczą swoje piaskowe kulki, albo czerwonym mrówkom, niosącym drobne patyczki do mrowiska. Na pewno zauważył, że niektóre noszą wielkie owoce dzikiej róży, dlatego, fotografując je, pije herbatę właśnie z niej. Kiedy zgłodnieje, siada na pniu drzewa, które urosło krzywo, wyjmuje z bordowego plecaka podróżnego kanapki z serem żółtym i ciesząc się świeżym powietrzem, zjada je powoli.
Kiedy Natka zaczynała snuć swoje wyobrażenia, nikt z nas ( oprócz Fleka ) nigdy nie odważył się jej przerwać.
- Później – kontynuowała – idzie dalej, na sam szczyt góry, nie boi się stromych kamieni, ani groźnych niedźwiedzi.
Wciągnęła zapach herbaty głęboko do płuc i wcale się nie skrzywiła, jak poprzednim razem.
Wzięła kubek jedną dłonią za ucho a palcem drugiej przeciągnęła po dnie kubka. Dno zawsze było ciepłe i suche. Chwyciła kubek u góry i powoli wychyliła z niego łyka. Kropelkę, która oderwała się od jej ust paznokciem przeciągnęła do dna i znów palcem zaczęła je głaskać.
Natka tak zawsze piła herbatę. Czasem jeszcze wodziła palcem po brzegach kubka, co chwila mocząc go w środku i bawiąc się kroplami aromatycznego naparu.
- Kiedy ma gile, takie wielki, do pasa, jak dzisiaj, przychodzi do Mumii. A ona wita go swoim zwyczajowym „co znowu, przeziębiony?” albo „ja mam dość poważnej roboty, żeby się takim zasmarkańcem zajmować.”. Myśli wtedy, że ona jest najbardziej suchą kobietą, jaką kiedykolwiek widział i nawet mumia Nefretete wydaje się być przy niej pulchną i wesołą dziewczynką z zerówki. Każe mu zdjąć koszulkę i dotyka go po plecach tym wstrętnie zimnym stetoskopem. Wtedy myśli, że ona chyba składa się z samych oparów papierosowych, którymi właśnie na niego chucha. Później informuje go, że musi otworzyć usta i wkłada mu do gardła szorstki patyczek. Wtedy modli się tylko o dwie rzeczy. Po pierwsze, żeby się nie pomyliła i nie wzięła zużytego patyczka, a po drugie, żeby jej kościste i żółte palce nie dotknęły jego ust. Po tym wychodzi od niej z kartką, na której nabazgrane jest szkaradnymi literami pladocośtam i rutinecoś. Patrzy na tę kartkę zatroskanym wzrokiem i idzie do apteki, gdzie miła pani farmaceutka podje mu to wszystko w maleńkiej zrywce z reklamą witamin.
Otworzyła oczy i dostrzegłam w nich błysk. Pokiwała się chwilę, zapatrzona na szklankę. Kiedy przestała się kołysać, wyprostowała plecy oplotła kubek dłońmi, tak, że ucho wystawało w jej stronę, a kciuki trzymała po bokach, spojrzała do środka i powolnym ruchem przyciągnęła dłonie do ust. Patrzyła wtedy na okno, uśmiechając się tajemniczo, a kiedy odsunęła herbatę od siebie, oblizała wagi, powoli, dokładnie, najpierw górną, potem dolną. Dokładnie tak samo, jak zrobił to Bastek, dziś rano.
- Jest poetą – stwierdziła – na pewno jest poetą. Tylko poeci oblizują w ten sposób herbatę z warg. Brakuje mu ciepła, bo tak panicznie chciał ogrzać dłonie na kubku. Nie zawsze pije herbatę z kobietą, co wyjaśnia jego zagubiony wzrok.
Tego jeszcze nigdy z ust Natki nie słyszeliśmy. Byłam zdumiona i zaciekawiona zarazem, co ona jeszcze o Bastku powie na podstawie rytuału podnoszenia szklanki do ust i oblizywania warg.
Wzięła łyka przechyliła głowę i zatrzymała herbatę na chwile w ustach.
- Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyłam – powiedziała, przełykając płyn – smakuje trochę jak guma do żucia o smaku orzechów i pokrzywy. On na pewno uwielbia orzechy. Ale gumy do żucia u niego nie widziałam. To dobrze. Jest elegancki i otwarty na nowych ludzi. A co do pokrzyw – kontynuowała, znów unosząc napar do ust – myślę, że miał kiedyś babcię na wsi, a ona robiła mu w długie zimowe wieczory herbatę z pokrzywy, sobie z lipy i opowiadała mu jak to było podczas drugiej wojny światowej. On słuchał tego z otwartymi ustami i pokochał poetów z pokolenia kolumbów. Dlatego tak dużo wiedział o Gajcym.
- Niesamowite – westchnął Ernest, trochę się przykręcając, bo zauważył, że skóra Natki stała się lekko różowa od ciepła – poszło ci jeszcze lepiej, niż ostatnim razem. Przyznaj, że Bastek jest wdzięczniejszym tematem do obgadania, niż twoja Kierowniczka.
Kierowniczka nie otrzymała od nas własnego imienia. Doszliśmy z Natką do wniosku, że jest tak szara i nijaka, że zostanie po prostu tym, czym jest: Kierowniczką.
- Dużo wdzięczniejszy – powiedziała Natka, kładąc kubek z niedopitą herbatą na podłodze obok łóżka i sięgając ręką do kontaktu – Dobranoc – powiedziała, układając się w pościeli – Miłej nocy. Może dzisiaj znów przyjdzie do mnie Joachim i powie mi o co chodziło mu z tym latawcem.
Tej nocy mogliśmy porozmawiać na głos o Gulkach i Fleku. To był jeden z nielicznych momentów.
- Martwię się o Natkę – powiedział Ernest.
- A myślisz, że my się na martwimy? - zapytała Fuzja – też i to bardzo. Dzisiaj wzięła dwie Gulki. To i tak nie jest źle. Wczoraj musiała wziąć sześć. Cztery niebieskie, te najmocniejsze i dwie zielone, też mocne. Ona nie może jeść tego garściami. To jej nie pomoże.
- Przecież ona tego nie lubi tak samo jak my – stanęłam w obronie Natki – Gdyby mogła wywaliłaby to wszystko do śmieci. I już nigdy, przenigdy nie szła do apteki i nie prosiła o kilka płatków na raz.
- Wiemy, Lulko. Ale trzeba się tym jakoś zająć. Ty z nią jesteś cały czas. Co mówią lekarze?
- Lekarze nie mówią nic. Ona siedzi tam i opowiada im o wszystkim, siedzi tak i patrzy z nadzieją, że może tym razem, może teraz ktoś pomoże jej pokonać Fleka. Ale oni kiwają tylko głowami, biorą te swoje kolorowe bloczki i wypisują skierowanie do innego lekarza, dając złudną nadzieję, że może ktoś inny będzie mógł pomóc. I tak cały czas – od laryngologa do neurologa i chirurga, a potem do ortopedy i okulisty, bo to może od kości, od oczu, albo kto to wie jeszcze od czego. Oni nie wiedzą, nie oszukujmy się, nie wiedzą, co robić. Może nie dlatego, że nie mają doświadczenia, tylko...
- No właśnie – westchnął Ernest – tylko co? Nikt nie wie CO, a Natka cierpi. Przecież to niemożliwe, żeby Flek przychodził tak o sam z siebie, kiedy ma ochotę. To niedopuszczalne.
Nagle naszą rozmowę przerwał odgłos miarowego, przyspieszonego cykania.
- Fuzjo – powiedziałam łagodnie – nie płacz, proszę, nie płacz. Przecież wiesz, przecież wiemy, że wszystko będzie dobrze. Nie damy Natce zrobić nic złego.
Fuzja chlipała swoimi zegarkowymi łzami, lekko zaciągając się zegarkowym katarem.
- Nie będzie dobrze, Lulko – powiedziała w końcu – nie będzie. Flek już nas pokonał, nie wiemy, jak się go pozbyć. Żeby on tylko nie...
Ucięła i znów zakrztusiła się swoim płaczem.
Fuzja płakała często. Płakała, chociaż nie mogła. Każda łza to kolejny kawałek wyczerpanej baterii. Natka musiała je zmieniać prawie co dwa tygodnie. Nawet te super wytrzymałe, alkaliczne.
Fuzja była prezentem na osiemnaste urodziny od małej sześcioletniej kuzynki. To ona obudziła Natkę w dzień matury, to ona nie pozwoliła zaspać, kiedy po skończeniu szkoły średniej jechała pierwszy raz sama nad jezioro z Miłkiem i Uką.
- Fuzjo – przerwałam jej – nawet tak nie myśl. Może i przegraliśmy bitwę, ale wojna jeszcze trwa. Wykurzymy go gdzie pieprz rośnie – powiedziałam twardo, chociaż tak na prawdę też się martwiłam, też miałam wątpliwości. Ale nie mówiłam o nich na głos. Nie mówiłam, bo po co.
I tak minęła nam noc – na klikającym chlipaniu Fuzji, mądrych i pełnych sensu słowach Ernesta i moim udawaniu, że wszystko jest ładnie, pięknie, elegancko.
Rankiem to nie Fuzja, tylko słońce obudziło Natkę. Prawdę mówiąc to kolejny raz, bo słońce zaczęło już wcześniej wschodzić, a kona kawalerki, wychodzące na wschód wpuszczały do pomieszczenia bardzo dużo promieni. Wiosną i latem Fuzja nastawiona była na siódmą tylko ze względów czysto profilaktycznych.
Również i tym razem Natka otworzyła oczy, przewróciła się na prawy bok i leżała pięć minut. Później leżała na lewym boku i starannie wstała lewą nogą, o mało nie włażąc do kubka z zieloną herbatą. Zauważyłam, że jej czerwone włosy w blasku słońca wcale nie są bardziej czerwone.
Główkę zapałki Natka miała od liceum. Zawsze była brunetką, ale pewnego dnia, kiedy poszła do fryzjera ( beze mnie, bo ja nigdy nie chodzę z nią na podcinanie końcówek; Natka twierdzi, że fryzjerzy mają tendencję do podkradania gumek ) wróciła z burgundem na głowie. Ja byłam zadowolona, Natka też, tacie się nawet podobało, w mamie wzbudziło rozpacz.
- Lulko – powiedziała Natka, wchodząc do łazienki – dzisiaj idziemy na wampirologię.
- Pałac Draculi czeka – westchnęłam.
Niehonorowo krew Natki oddawana była mniej więcej trzy razy w roku.
Honorowo Natka krwi nie oddawała. Próbowała może kilka razy, ale po tym wszystkim przychodził Flek i zostawał na dłużej niż zwykle. Bolało ją wszystko i, chociaż chciała bardzo, nie mogła być dla kogoś bohaterem.
Tego dnia Natka nie zjadła śniadania. Wypiła tylko trochę wody mineralnej.
- Wiecie co – zaczęła, zawiązując buty – dzisiaj Joachim znów miał te latawce.
- I co? - niecierpliwił się Ernest.
- Trzymał je na łące, w prawej ręce. Ale było ich tak jakby mniej. Ja stałam ze swoim. Już miałam go zapytać, o co chodzi z tym wszystkim, kiedy powiedział, że muszę uważać na mój latawiec, bo łatwo jest zaplątać go w druty, albo gałęzie. Obiecałam, że będę uważać. Wtedy się uśmiechnął, a ja zapytałam, czy ma latawiec dla Bastka. Pokiwał głową i stwierdził, że jeszcze nie teraz.
- Dziwne – westchnął Ernest – Bardzo dziwne. Muszę nad tym pomyśleć.
- A więc wy myślcie, a ja z Lulką pójdę do Hrabiego – zakryła twarz kawałkiem płaszcza i wytrzeszczyła oczy tak, jakby była prawdziwym, żądnym krwi wampirem z Transylwanii.
Chętnych na liczenie czerwonych krwinek nie było dużo. Jakaś młoda kobieta, dwóch starszych panów i ona.
Natka zdjęła płaszcz i powiesiła go na drewnianym wieszaku, który ktoś pomalował na biało, chyba dlatego, bo pochlapał go przy malowaniu ścian. Natka usiadła na krześle i podwinęła rękawy bluzki. Tego dnia wzięła pomarańczową i czarne spodnie. Przez chwile obserwowała linie żył na swoim przedramieniu. Były cienkie i fioletowo – sine. Przy zgięciu łokcia prawie nie było ich widać. Natka pewnie zastanawiała się ile razy tym razem pielęgniarka będzie musiała ją ukuć, żeby trafić na żyłę. Ostatnim razem próbowała trzy: dwa razy na lewej ręce i raz na prawej.
Kolejka szła szybko i zanim Natka zdążyła napatrzeć się na wzorki pod skórą, nadszedł czas na nią.
W gabinecie było przerażająco biało i trochę chłodno. Na ścianach wisiały tylko instrukcje BHP jak myć ręce. Pod jedną ścianą stały metalowe regały, pod drugą stół i obrotowe krzesło.
Gdyby ktoś zapytał Natkę, jak wygląd piekło, odpowiedziałaby, że piekło to olbrzymi szpital z mnóstwem pokoi i białych gabinetów i całą masą chorych w pidżamach w paski, proszących o szklankę wody z małych metalowych łóżek.
Natka podała kobiecie kartkę ze skierowaniem.
- Proszę tu usiąść i podwinąć rękaw– głos młodej, szczupłej pielęgniarki zabrzmiał jak wyrok.
Natka poprawiła dziwne, przerzucane krzesełko i usiadła na zielonym skaju. Lewą rękę położyła na pastelowej rolce, przymocowanej do krzesełka, miękkiej i orzeźwiająco pachnącej.
Pielęgniarka podeszła do niej, zawiązała jej giętką gumową rurkę powyżej łokcia i spryskała żyły na zgięciu przezroczystym płynem. Ręką zaopatrzoną w gumową rękawiczkę pomacała żyły, żeby pobudzić krążenie.
Zostawiła Natkę na chwilę i podeszłą do metalowych półek. Zdjęła małą strzykawkę, schyliła się i z półki niżej wzięła pęczek igieł w jałowych opakowaniach, po czym oderwała jedną.
Stanęła nad Natką, oderwała kawałek opakowania od igły i od strzykawki, wyjęła strzykawkę z opakowania, upewniła się, że igła jest dobrze założona, zdjęła z igły folię i plastik ochronny, po czym jednym palcem wolnej ręki rozmasowała Natce skórę.
Przyłożyła igłę. Najpierw delikatnie. Natka poczuła chłód ostrego metalu. Im mocniej pielęgniarka przykładała igłę, chłód przesuwał się w głąb ciała, aż w końcu utkwił w żyłach. Natka na pewno czuła, jak płynąca krew zahacza o ostrze i płynie dalej.
Pielęgniarka zaczęła ciągnąć dyszkę strzykawki do siebie, pomału, delikatnie, trzymając palcem miejsce, gdzie igła tkwiła w ciele.
Natka opowiadała nam, jakie to uczucie, ale raz, tylko raz, na wyraźną prośbę.
Mówiła, że to tak, jakby coś cię wysysało od środka, jakby krew nie płynęła dalej, do nadgarstka i palców, ale jakby się zatrzymywała i ciekła do tej strzykawki.
Później, kiedy amarantowy płyn wypełnij połowę strzykawki, pielęgniarka wyjmowała delikatnie igłę, przykładała wacik do miejsca ukucia i kazała zgiąć rękę.
- Proszę posiedzieć chwilę, zanim pani wyjdzie. Wyniki po piętnastej – powiedziała, wyciągając igłę ze strzykawki i jeszcze raz spoglądając na skierowanie.
- Czy mogłabym przyjść jutro rano?
- Oczywiście – kobieta uśmiechnęła się pierwszy raz, odkąd Natka weszła, a w tym uśmiechu było ciepło i troska.
Natka odwzajemniła uśmiech i opuściła gabinet. Zdjęła płaszcz z wieszaka i usiadła na krześle. Ale nie siedziała długo. Zaraz ubrała się, poprawiła wacik pod bluzką i poszła.
Wracając do domu wstąpiłyśmy jeszcze do pobliskiej cukierni, bo Natka miała ochotę na wielkie ciastko z kremem i ciepłe bułki an śniadanie.
- Jak było tym razem? - zapytał Ernest, kiedy już weszłyśmy do mieszkania.
- Całkiem przyjemnie. Wampir nawet się do mnie uśmiechnął.
Położyła reklamówki na stole i usiadła.
- Dzisiaj do Dyskontu idę na dwunastą – oznajmiła nam, palcem zbierając krem z ptysia – więc wrócę wcześniej.
- Całe szczęście – westchnęła Fuzja – nie lubię, kiedy przychodzisz w nocy.
- Ja też nie lubię, ale to nie ode mnie zależy – powiedziała, chcąc się usprawiedliwić.
- Myślałem – zaczął dumnie Ernest.
- Myśleliśmy – poprawiła go Fuzja.
- Tak, myśleliśmy.
- I co? Macie coś? - zaciekawiła się Natka, ściągając z góry ciasta kruchy wierzch.
- Bastek nie dostanie latawca, tak?
- Nie teraz. Czyli pewnie dostanie, ale później.
- A ty nie możesz zaplątać swojego, ani zgubić, prawda?
- Tak powiedział Joachim.
- Moim zdaniem – zaczął, jakby nie miał na imię Ernest ale Sigmund F. - chodzi tu o zwykłą i naturalną miłość.
- Miłość? - zdziwiłam się, cóż on plecie.
- No tak – zaklikała Fuzja – ty go kochasz, a on ciebie jeszcze nie.
- Skąd wiecie, że go kocham? – oburzyła się, pakując kolejną porcję kremu do buzi – Ja nie wiem, a wy wiecie.
- Natka, nie udawaj głupiej – prychnęłam – wczoraj dałaś nam wystarczający dowód.
Ernest zachichotał. Pewnie przypomniał mu się przebieg wizyty Bastka u Mumii.
- Wszystkim nowo poznanym osobom robię psychoanalizę – tłumaczyła się Natka, nabierając rumieńców.
- Mam! - wykrzyknął wreszcie Ernest – Przecież to tak dziecinnie proste!
Popatrzyłyśmy na niego z ciekawością.
- Ten latawiec – zaczął - twój latawiec jest dla Bastka! Skoro Joachim powiedział, że masz na niego uważać i że Bastek nie dostanie swojego teraz, wydaje mi się, że musisz się nim podzielić z Bastkiem.
Natka wstała, wytarła palce o spodnie i zaczęła bić Ernestowi brawo.
- Mój kochany kaloryfer – powiedziała, podchodząc do Ernesta i gładząc go po żebrach – Jesteś genialny. Tylko, czy ja go jeszcze kiedyś spotkam....
- Prędzej niż myślisz – uśmiechnęłam się.
Przed pójściem do Dyskontu Natka zdążyła jeszcze: 1. pościerać kurze 2. wymyć łazienkę 3. wymyć gazówkę 4. pozamiatać podłogę 5. poukładać ciuchy w szafie 6. ugotować obiad na następnie kilka dni 7. przeczytać dwa rozdziały nowej książki, którą dostała od mamy 8. pomalować paznokcie lakierem bezbarwnym 9. naprawić drzwiczki szafki kuchennej 9. przykleić ucho porcelanowej filiżance z lalką w niebieskiej sukience i odpryśniętą emalią po lewej stronie, nad denkiem.
Natka nie cierpiała bałaganu, ale za to lubiła zjeść coś ciepłego po przyjściu z pracy albo od lekarza. Prawdę mówiąc Natka nigdzie indziej nie wychodziła. Czasem odwiedzała rodziców, ale mieszkali daleko, a Natka miała obowiązki i nie mogła wyjeżdżać na długo.
Tego dnia Natka ugotowała dwie paczki makaronu. Jedną w kształcie drobnych gwiazdek, takich samych, z których kiedyś w przedszkolu robiła naszyjnik na dzień mamy. Druga to było spaghetti, bardzo długie i cienkie. Natka lubiła jeść spaghetti, bo wtedy nikt nie miał pretensji, że całą buzię ma umazaną sosem.
Do makaronu przyrządziła kotlety sojowe i delikatny, pomidorowy sos.
- No, czas się zbierać – powiedziała, zmieniając bluzkę.
Dyskont był niedaleko, za rogiem, dlatego Natka nie musiała wychodzić godzinę wcześniej – wystarczało dziesięć minut.
- Uważaj na siebie – pożegnała się Fuzja.
Dzisiaj Kierowniczka kazała usiąść Natce przy kasie. Natka dużo bardziej wolała układać zabawki dla psów i puszki z wątróbką. Ale to nie od niej zależało.
Natka siedziała trzy godziny, bez przerwy, na dziwnym obrotowym krześle, przeciągając towary nad magnetycznym czytnikiem, mówiąc „dzień dobry” i „zapraszamy ponownie”. I pewnie siedziałby tak cały dzień, gdyby nie Flek. A miałam nadzieję, że akurat tego dnia nie przyjdzie, że sobie podaruje.
Ale przyszedł.
Właśnie wtedy, kiedy Natka kasowała olbrzymie zakupy matce z dzieckiem za ręku. Bachor piszczał i darł się, matka telepała nim na wszystkie strony, a Natka, krzywiąc się z bólu, wbijała na kasę kod wielkiej paczki pieluch.
- Czy ktoś może mnie zastąpić? - zapytała przez czerwoną słuchawkę telefonu, przyczepionego do słupka z numerem 4.
Nikt nie odpowiedział. Kasowała dalej. A ja nie mogłam jej nawet pocieszyć. Oparła plecy o krzesło i wzięła głęboki oddech, ważąc marchewkę. Pewnie przeklinała w myślach, czemu ta kobieta nie mogła zrobić zakupów gdzie indziej, gdzieś, gdzie jest taniej, ładniej i milsza obsługa.
Poprosiła stojącą za mamą kobietę, żeby postawiła przed taśmą taką białą kartkę z czarnymi literami „Ostatni klient. Kasa nieczynna. Przepraszamy.”
Cztery słoiki papryki konserwowej były ostatnią rzeczą, jakiej młoda mama potrzebowała do szczęścia. Natka z bólem połykając ślinę dała jej resztę i paragon, po czym zaprosiła ponownie. Starsza pani potrzebowała tylko kilograma ziemniaków, oleju, soli i plastikowej miski.
Natka, cała gorąca i z pulsującymi skroniami, łapczywie wdychając powietrze, starała się obsłużyć ją jak najszybciej.
- Czy pani jest chora? - zapytała kobieta – Strasznie pani blada i roztrzęsiona.
Natka pokiwała tylko głową, że nie, że wszystko w porządku.
Dała kobiecie paragon i zeszła z kasy. Całe szczęście do zaplecza miała niedaleko. Zataczając się, podeszła do krzesła, ale nie usiadła na nim, tylko odepchnęła się od poręczy i pobiegła do łazienki.
Wymiotowała długo. I tak znalazła ją Kierowniczka.
- Na litość boską! – krzyknęła i podeszła. Natka nie zamknęła drzwi do łazienki, bo nie zdążyła – żyjesz dziewczyno? Powiedz coś.
Natka popatrzyła na nią tylko nieprzytomnym wzrokiem i znów zwymiotowała.
- Co ci jest? Zjadałaś coś nieświeżego?
Natka nic zepsutego nie zjadła. Wymiotowała z bólu. Flek tak dobrze się poczuł, że dopadł się też do żył. Natka siedziała na podłodze i rozcierała przedramiona, jakby ją kto poparzył, albo wlał do żył wrzącej smoły.
- Zadzwonić po pogotowie? - zapytała Kierowniczka.
Natka potrząsnęła głową. Poprosiła tylko, żeby podać jej torebkę.
Kierowniczka wróciła bardzo szybko. Natka wzięła torebkę, wyciągnęła z niej wodę mineralną i zaczęła pić.
- Przyniosę ci jeszcze – powiedziała Kierowniczka, widząc, że butelka jest już prawie pusta.
Kiedy wyszła Natka wyjęła płatek Gulek. Wzięła te niebieskie. Było ich pięć. Wycisnęła wszystkie na dłoń i połknęła, nie popijając.
- Natko – odezwałam się – nie tak dużo.
Ale Natka nie słuchała. Wyciągnęła jeszcze płatek zielonych i wzięła trzy.
- Natko – prosiłam – spokojnie. Może zaraz przestanie. Może zaraz sobie pójdzie. Nie bierz już więcej.
Na szczęście wróciła Kierowniczka z całą butelką wody. Podała ją Natce.
- Może chcesz jakieś tabletki? - zapytała – Mam bardzo dobre, pomagają szybko.
Natka pokiwała głową, że nie potrzeba, że zaraz przejdzie.
- Posiedź chwilę na zapleczu i odpocznij – powiedziała Kierowniczka, tonem wysoce wskazującym na realne zmartwienie. Tak, ona się zmartwiła. Nie jak o szeregowego pracownika dyskontu spożywczego, ale jak o człowieka, takiego bliskiego, z którym ma się do czynienia codziennie, na którym czasem nawet i zależy i którego szkoda.
Natka usiadła na krześle i kiedy zostałyśmy same, zaczęła płakać.
- Ja już ma dość – chlipała w rękaw czerwono - błękitnego uniformu – ja mam już dosyć. Dlaczego on mnie tak gnębi, dlaczego?
- Nie wiem – zaczęłam nieśmiało – może kiedyś sobie pójdzie. Gdzieś daleko. Jutro pójdziesz do Mumii z wynikami i ona coś poradzi.
- Nic nie poradzi, Lulko – rzekła smutno – nic a nic. Ja już nie wiem co robić.
- Nie poddawać się – stwierdziłam.
Tego dnia Kierowniczka otrzymała imię. Już nie była tylko szara i nijaka. Była dobra, troskliwa i ludzka. Nie okrzyczała Natki, że nie pracuje, nie wygoniła jej z powrotem na kasę, nie wygoniła jej nawet do półek, tylko pozwoliła chwilę posiedzieć.
- Zachowała się szlachetnie – przyznała Fuzja – zasłużyła na akt nadania imienia.
- Też tak myślę. Musimy go spisać – powiedziała Natka, podchodząc do barku, wyciągając z niego czarny brulion i pióro.
- A więc – powiedziała, smarując litery i mówiąc na głos, co pisze.

Akt nadania imienia

Ja, Natka, dostąpiwszy dzisiaj szczególniej troski i współczucia ze strony mojej Kierowniczki zdecydowałam, że nadam jej własne, unikatowe imię. Zaszczyt ten jest nagrodą za wkład, jakiego dokonała w walce z Flekiem i prawdziwie ludzkie serce. Jej imię powinno odzwierciedlać szlachetność dokonanego czynu.
Tak więc moja, do niedawna Kierowniczka, otrzymuje imię Kamyk, które jest jej nadane po wsze czasy. Wyrok jest prawomocny.
Dokument ów, zaklejony w kopertę w kwiaty, przekazuję mojemu przyjacielowi, Ernestowi, ponieważ on wie ja się dokumentami opiekować.
Z poważaniem
Natka

- Kamyk! - zapiszczała Fuzja – Świetnie! Podoba mi się.
- Mi też – dodał Ernest, kiedy Natka schyliła się i wsunęła kopertę między niego a ścianę. Były tam wszystkie akty nadania imion, raporty z pożegnań i inne bardzo ważne dokumenty. Te mniej ważne, tak jak rachunki, Natka trzymała w puszce, w barku – Kamyk Szlachetna.
- Lady Kamyk Szlachetna – poprawiłam go - Nie wiedziałam, że ma takie dobre serce.
Natka wstała i poszłyśmy odgrzać obiad oraz zagotować wodę na herbatę.
- Erneście, nastawiam szklankę wody na najmniejszym palniku! - krzyknęła Natka.
- Zaczynam odliczanie!
Natka zostawiła obiad na gazie, wyjęła z pudełka torebkę herbaty malinowej i włożyła ją do filiżanki, którą skleiła dziś rano.
- Myślałaś dziś o nim? - zapytał niedyskretnie Ernest, kiedy wróciła z kuchni z zaparzoną herbatą i odgrzanym obiadem.
- A jak sądzisz?
- Sądzę, że myślałaś.
Nie odpowiedziała.
- Idziesz jutro do Mumii?
- Idę.
- Pewnie się spotkacie – kontynuował temat Ernest.
- Myślisz? - natkowe oczy aż się zaświeciły.
I na takich rozmowach, trochę poważnych, trochę mniej, upłynął nam wieczór.
Na noc zostałam w łazience, dlatego nie mogłam powiedzieć im, jak podle dzisiaj zachował się Flek i ile Gulek wzięła Natka.
- Natko, wstawaj, już siódma – darła się Fuzja.
Natka nie odpowiadała.
- Co się dzieje? - zapytałam z łazienki.
- Natka zaspała – powiedział Ernest – Natka wstawaj, wstawaj. Mumia nie będzie na ciebie czekała.
- Nareszcie – westchnęła Fuzja.
Usłyszałam, jak Natka ziewa i kładzie się na drugi bok.
- Tak mocno spałam? -zapytała niewinnie.
- Na to wygląda – powiedział z ulgą Ernest.
Natka odleżała swoje dziesięć minut i wyszła z łóżka.
- Pójdę dzisiaj wcześniej – oznajmiła, żując bułkę z masłem czekoladowym.
- Idź, idź – powiedziałam – ale nie zapomnij o mnie.
Natka zostawiła bułkę, wpadła do łazienki, rozczesała włosy i zaplątała mnie w warkocz.
- Czy przyszedł dziś Joachim? - zapytał Ernest.
- Przyszedł – odpowiedziała – Ale dziś nie miał latawców. Rozmawiał ze mną w ciemny pokoju. Siedzieliśmy przy stole, a na nim stała lampka. Joachim był smutny.
- O co pytał?
- O różne dziwnie rzeczy, Fuzjo. Na przykład dlaczego nie lubię orzechów. Powiedziałam, że po prostu nie lubię, a on stwierdził, że powinnam pomyśleć o rzeczach o których nigdy nie myślałam.
- Dziwny sen – zamyślił się Ernest – Bardzo dziwny. Mówił coś jeszcze?
- Nie. Popatrzył na mnie smutnymi oczami i odszedł. Zastanowisz się nad tym? - zapytała, wiążąc czerwone glany.
- Pewnie, lećcie już.
W kolejce do Gabinet Strachów nie było wiele osób. Jakaś kobieta, młody ojciec z dzieckiem i starszy pan. Ale po Bastku nie było ani śladu.
Natka siedziała zawiedziona.
- Zobaczmy – zaświstała Mumia, kiedy Natka podała jej kartkę z morfologią.
Czytała ją przez chwilę, coś notowała w karcie Natki i kiwała suchą głową.
- Ma pani podwyższone wynik, ale ja tu nic groźnego nie widzę. Czy coś się działo przez te dni?
I Natka opowiedziała jej o incydencie na zapleczu.
- Ja już nie wiem. Musi pani chyba jechać do poradni specjalistycznej.
Zaczęła szperać w papierach, znalazła książkę telefoniczną, wyrwała kartkę z bloczku i przepisała coś na nią.
- Proszę, to jest adres.
- Ale przecież to po drugiej stronie kraju – zamartwiła się Natka.
- No proszę pani – prychnęła Mumia – chce pani być zdrowa? Ja nie wiem, skoro pani tak się dobrze na tym zna, to proszę się leczyć samemu.
- A żeby pani wiedziała – wycedziła przez zęby Natka i wyszła, głośno trzaskając drzwiami.
To była ostatnia wizyta Natki u Mumii. Nie poszła już do niej nigdy więcej.
- Głupie babsko – powtarzała jak mantrę, kiedy już wróciłyśmy do domu.
- Natko, może ona chciała dobrze – próbował oponować Ernest.
- Nie wierzę, że w okolicy nie ma kogoś takiego, takiego lekarza, do którego mogłabym pójść. Po prostu chciała się mnie pozbyć!
- Natko, nie krzycz, proszę – próbowałam ją ubłagać – To nic nie da.
- Nic nie da łażenie od przychodni do przychodni i proszenie na kolanach „kochana służbo zdrowia, racz się mną zainteresować, ja umieram”!
Słowa Natki zaszokowały nas wszystkich. Przez chwilę nawet Ernest nie powiedział ani słowa. Nie mógł znaleźć argumentu.
Natka usiadła na łóżku i przytuliła poduszkę. Czułam, że szybko oddycha.
- Ja nie będę już się z nią użerać. Widzicie, że to nic nie daje. A poza tym trzasnęłam jej drzwiami, a tak robią tylko osoby, które nie chcą już nigdy wracać.
- A więc co teraz zamierzasz? - zapytał Ernest. Tylko on jedyny zebrał w sobie odwagę, żeby się odezwać.
- Nic. Fleka nie pokonamy. Z nim nie można walczyć, bo jest jeszcze groźniejszy. Zostawię go w spokoju, jak zobaczy, że nikt się nim tu nim przejmuje, pójdzie sobie.
- Myślę, że zmienisz zdanie – pisnęłam – Mam taką nadzieję.
Natka nie odpowiedziała. Ubrała buty, płaszcz i poszłyśmy do Dyskontu.