I tak toczyło się później życie Natki. Bez Ernesta, ale za to z Bastkiem. Z nami. I z Flekiem.
Ten ostatni przychodził częściej niż Bastek, co akurat graniczyło z cudem. Był jeszcze bardziej upierdliwy i namolny niż zwykle.
Natka często wymiotowała i często płakała. Flek nie miał litości. Przychodził w nocy, wbijając gwoździe w natkowe skronie. Przychodził, kiedy byłyśmy w pracy, wpełzając do żył bolesnymi agrafkami. Przychodził, kiedy byłyśmy w kinie z Bastkiem. Przychodził podczas spaceru, robienia obiadu, jedzenia obiadu, zakupów, mycia głowy, mycia podłogi, parzenia herbaty.
Szczypał, dławił, dziurawił, kąsał, drapał, pocierał, wiercił, wbijał.
A ja nie mogłam nic zrobić.
Nic.
Czasem nawet odezwać się nie mogłam.
A Natka cały czas brała Gulki. Garściami. Płatkami. Nawet nie liczyła. I tak jak obiecała, już nie chodziła do Mumii. Nawet Bastkowi przestało się to podobać, martwił się tak, jak my.
A ja nie mogłam nic zrobić, nie mogłam powiedzieć: „Natko, zostaw to świństwo” bo TO świństwo, jako jedyne pomagało.
Z Fuzją rzadko kiedy rozmawiałam o Fleku. Nie chciałam jej martwić, wiedziałam, że kółka zębate ma już słabe. Zostałam sama z bolesnym sekretem, kogoś, kto jest z boku, kto widzi, ale nie potrafi mówić.