Natka umarła. Umarła definitywnie, całkowicie, jak umiera ciało, jak umiera istota.
Natka umarła tak głupio. W nocy, podczas burzy, przy grzmotach i piorunach, przy wyciu wiatru, przy tym bębnieniu deszczu, które tak lubiła.
A my zostaliśmy, bez Natki, nawet, bez umarłej Natki, bo ją zabrali.
Zostaliśmy w zimnym pokoju pozbawionym jej śmiechu, w małym mieszkaniu, z pudełkiem herbat w szafie, gazówką w łazience i czerwonymi, obcisłymi spodniami bez kieszeni w szafce.
Zostaliśmy.
A ona umarła.
Kiedy Bastek już ochłonął, kiedy już przestał liczyć, że drzwi otworzą się i wniosą ją z powrotem, tak wesołą i uśmiechniętą z dołeczkami na policzkach, śmiejącą się z tego, że ktoś pomyślał, że mogła umrzeć, wyjął z barku zielony notes, wyszukał w nim numer telefonu natkowej mamy i zadzwonił.
Powiedział jej tylko, że Natka nie żyje.
A co jej miał powiedzieć?
Powiedział tylko tyle.
I pojechał do szpitala.