Rankiem przyszedł Bastek, tak jak obiecał.
Sam, cicho otworzył zamek w drzwiach, wszedł, zdjął buty.
- Natko... - szepnął jej nad uchem.
Nie odpowiedziała.
Pogłaskał ją po policzku.
- Natko! - krzyknął, szarpiąc ją za ramię.
Nie odpowiedziała, bo już nie oddychała.
- Fuzjo, Lulko! - krzyczał – co ja mam zrobić, co jej jest?
Żadna z nas nie odważyła się tego powiedzieć głośno.
Bastek zadzwonił po pogotowie. Przez cały czas stał nad Natką, próbował budzić, szturchał ją, krzyczał, prosił, wołał.
Tylko nie płakał. Nie płakał, bo wierzył.
Po chwili przyjechało pogotowie: trzech młodych mężczyzn w czerwonych kombinezonach. Sprawdzili Natce puls, oddech. Jeden wziął dłonią przybraną w rękawiczkę jej sine palce.
- Nie żyje – powiedział, głośno i wyraźnie, a echo, którego nigdy tu nie było powtarzało złośliwie:
Nie żyje.
Nie żyje.
Dwóch położyło ją na noszach, taką bladą i wiotką, położyli ją i wynieśli, a echo dalej mówiło:
Nie żyje.
Nie żyje.
Bastek stał na środku pokoju, wpatrzony w zamykające się drzwi.
- Proszę, to jest akt zgonu.
Akt zgonu.
Ona nie żyje.
Jej akt zgonu.
Nie żyje.
Jest martwa!
- Pan jest kimś z rodziny?
Bastek nie odpowiedział. Tylko patrzył na te cholerne drzwi, patrzył tak, jakby zaraz się miały otworzyć, jakby ci mężczyźni mieli zaraz wrócić, niosąc Natkę i mówiąc: „przepraszamy, to nieporozumienie. Ona tylko spała, żyje.”
Nie żyje.
- Proszę pana?
Bastek wyciągnął tylko rękę po papier. Wziął go. A mężczyzna w czerwonym kombinezonie wyszedł.
My zostaliśmy sami.
Fuzja, której od płaczu wysiadły baterie, Ernest, który spał, ale lada chwila miał się obudzić, ja łykająca łzy i Bastek, który stał tak, na środku pokoju i dalej nie wierzył.
A echo powtarzało:
Nie żyje.
Nie żyje.
Natka umarła.
I tak nastało południe.