Rankiem to nie Fuzja, tylko słońce obudziło Natkę. Prawdę mówiąc to kolejny raz, bo słońce zaczęło już wcześniej wschodzić, a kona kawalerki, wychodzące na wschód wpuszczały do pomieszczenia bardzo dużo promieni. Wiosną i latem Fuzja nastawiona była na siódmą tylko ze względów czysto profilaktycznych.
Również i tym razem Natka otworzyła oczy, przewróciła się na prawy bok i leżała pięć minut. Później leżała na lewym boku i starannie wstała lewą nogą, o mało nie włażąc do kubka z zieloną herbatą. Zauważyłam, że jej czerwone włosy w blasku słońca wcale nie są bardziej czerwone.
Główkę zapałki Natka miała od liceum. Zawsze była brunetką, ale pewnego dnia, kiedy poszła do fryzjera ( beze mnie, bo ja nigdy nie chodzę z nią na podcinanie końcówek; Natka twierdzi, że fryzjerzy mają tendencję do podkradania gumek ) wróciła z burgundem na głowie. Ja byłam zadowolona, Natka też, tacie się nawet podobało, w mamie wzbudziło rozpacz.
- Lulko – powiedziała Natka, wchodząc do łazienki – dzisiaj idziemy na wampirologię.
- Pałac Draculi czeka – westchnęłam.
Niehonorowo krew Natki oddawana była mniej więcej trzy razy w roku.
Honorowo Natka krwi nie oddawała. Próbowała może kilka razy, ale po tym wszystkim przychodził Flek i zostawał na dłużej niż zwykle. Bolało ją wszystko i, chociaż chciała bardzo, nie mogła być dla kogoś bohaterem.
Tego dnia Natka nie zjadła śniadania. Wypiła tylko trochę wody mineralnej.
- Wiecie co – zaczęła, zawiązując buty – dzisiaj Joachim znów miał te latawce.
- I co? - niecierpliwił się Ernest.
- Trzymał je na łące, w prawej ręce. Ale było ich tak jakby mniej. Ja stałam ze swoim. Już miałam go zapytać, o co chodzi z tym wszystkim, kiedy powiedział, że muszę uważać na mój latawiec, bo łatwo jest zaplątać go w druty, albo gałęzie. Obiecałam, że będę uważać. Wtedy się uśmiechnął, a ja zapytałam, czy ma latawiec dla Bastka. Pokiwał głową i stwierdził, że jeszcze nie teraz.
- Dziwne – westchnął Ernest – Bardzo dziwne. Muszę nad tym pomyśleć.
- A więc wy myślcie, a ja z Lulką pójdę do Hrabiego – zakryła twarz kawałkiem płaszcza i wytrzeszczyła oczy tak, jakby była prawdziwym, żądnym krwi wampirem z Transylwanii.
Chętnych na liczenie czerwonych krwinek nie było dużo. Jakaś młoda kobieta, dwóch starszych panów i ona.
Natka zdjęła płaszcz i powiesiła go na drewnianym wieszaku, który ktoś pomalował na biało, chyba dlatego, bo pochlapał go przy malowaniu ścian. Natka usiadła na krześle i podwinęła rękawy bluzki. Tego dnia wzięła pomarańczową i czarne spodnie. Przez chwile obserwowała linie żył na swoim przedramieniu. Były cienkie i fioletowo – sine. Przy zgięciu łokcia prawie nie było ich widać. Natka pewnie zastanawiała się ile razy tym razem pielęgniarka będzie musiała ją ukuć, żeby trafić na żyłę. Ostatnim razem próbowała trzy: dwa razy na lewej ręce i raz na prawej.
Kolejka szła szybko i zanim Natka zdążyła napatrzeć się na wzorki pod skórą, nadszedł czas na nią.
W gabinecie było przerażająco biało i trochę chłodno. Na ścianach wisiały tylko instrukcje BHP jak myć ręce. Pod jedną ścianą stały metalowe regały, pod drugą stół i obrotowe krzesło.
Gdyby ktoś zapytał Natkę, jak wygląd piekło, odpowiedziałaby, że piekło to olbrzymi szpital z mnóstwem pokoi i białych gabinetów i całą masą chorych w pidżamach w paski, proszących o szklankę wody z małych metalowych łóżek.
Natka podała kobiecie kartkę ze skierowaniem.
- Proszę tu usiąść i podwinąć rękaw– głos młodej, szczupłej pielęgniarki zabrzmiał jak wyrok.
Natka poprawiła dziwne, przerzucane krzesełko i usiadła na zielonym skaju. Lewą rękę położyła na pastelowej rolce, przymocowanej do krzesełka, miękkiej i orzeźwiająco pachnącej.
Pielęgniarka podeszła do niej, zawiązała jej giętką gumową rurkę powyżej łokcia i spryskała żyły na zgięciu przezroczystym płynem. Ręką zaopatrzoną w gumową rękawiczkę pomacała żyły, żeby pobudzić krążenie.
Zostawiła Natkę na chwilę i podeszłą do metalowych półek. Zdjęła małą strzykawkę, schyliła się i z półki niżej wzięła pęczek igieł w jałowych opakowaniach, po czym oderwała jedną.
Stanęła nad Natką, oderwała kawałek opakowania od igły i od strzykawki, wyjęła strzykawkę z opakowania, upewniła się, że igła jest dobrze założona, zdjęła z igły folię i plastik ochronny, po czym jednym palcem wolnej ręki rozmasowała Natce skórę.
Przyłożyła igłę. Najpierw delikatnie. Natka poczuła chłód ostrego metalu. Im mocniej pielęgniarka przykładała igłę, chłód przesuwał się w głąb ciała, aż w końcu utkwił w żyłach. Natka na pewno czuła, jak płynąca krew zahacza o ostrze i płynie dalej.
Pielęgniarka zaczęła ciągnąć dyszkę strzykawki do siebie, pomału, delikatnie, trzymając palcem miejsce, gdzie igła tkwiła w ciele.
Natka opowiadała nam, jakie to uczucie, ale raz, tylko raz, na wyraźną prośbę.
Mówiła, że to tak, jakby coś cię wysysało od środka, jakby krew nie płynęła dalej, do nadgarstka i palców, ale jakby się zatrzymywała i ciekła do tej strzykawki.
Później, kiedy amarantowy płyn wypełnij połowę strzykawki, pielęgniarka wyjmowała delikatnie igłę, przykładała wacik do miejsca ukucia i kazała zgiąć rękę.
- Proszę posiedzieć chwilę, zanim pani wyjdzie. Wyniki po piętnastej – powiedziała, wyciągając igłę ze strzykawki i jeszcze raz spoglądając na skierowanie.
- Czy mogłabym przyjść jutro rano?
- Oczywiście – kobieta uśmiechnęła się pierwszy raz, odkąd Natka weszła, a w tym uśmiechu było ciepło i troska.
Natka odwzajemniła uśmiech i opuściła gabinet. Zdjęła płaszcz z wieszaka i usiadła na krześle. Ale nie siedziała długo. Zaraz ubrała się, poprawiła wacik pod bluzką i poszła.
Wracając do domu wstąpiłyśmy jeszcze do pobliskiej cukierni, bo Natka miała ochotę na wielkie ciastko z kremem i ciepłe bułki an śniadanie.
- Jak było tym razem? - zapytał Ernest, kiedy już weszłyśmy do mieszkania.
- Całkiem przyjemnie. Wampir nawet się do mnie uśmiechnął.
Położyła reklamówki na stole i usiadła.
- Dzisiaj do Dyskontu idę na dwunastą – oznajmiła nam, palcem zbierając krem z ptysia – więc wrócę wcześniej.
- Całe szczęście – westchnęła Fuzja – nie lubię, kiedy przychodzisz w nocy.
- Ja też nie lubię, ale to nie ode mnie zależy – powiedziała, chcąc się usprawiedliwić.
- Myślałem – zaczął dumnie Ernest.
- Myśleliśmy – poprawiła go Fuzja.
- Tak, myśleliśmy.
- I co? Macie coś? - zaciekawiła się Natka, ściągając z góry ciasta kruchy wierzch.
- Bastek nie dostanie latawca, tak?
- Nie teraz. Czyli pewnie dostanie, ale później.
- A ty nie możesz zaplątać swojego, ani zgubić, prawda?
- Tak powiedział Joachim.
- Moim zdaniem – zaczął, jakby nie miał na imię Ernest ale Sigmund F. - chodzi tu o zwykłą i naturalną miłość.
- Miłość? - zdziwiłam się, cóż on plecie.
- No tak – zaklikała Fuzja – ty go kochasz, a on ciebie jeszcze nie.
- Skąd wiecie, że go kocham? – oburzyła się, pakując kolejną porcję kremu do buzi – Ja nie wiem, a wy wiecie.
- Natka, nie udawaj głupiej – prychnęłam – wczoraj dałaś nam wystarczający dowód.
Ernest zachichotał. Pewnie przypomniał mu się przebieg wizyty Bastka u Mumii.
- Wszystkim nowo poznanym osobom robię psychoanalizę – tłumaczyła się Natka, nabierając rumieńców.
- Mam! - wykrzyknął wreszcie Ernest – Przecież to tak dziecinnie proste!
Popatrzyłyśmy na niego z ciekawością.
- Ten latawiec – zaczął - twój latawiec jest dla Bastka! Skoro Joachim powiedział, że masz na niego uważać i że Bastek nie dostanie swojego teraz, wydaje mi się, że musisz się nim podzielić z Bastkiem.
Natka wstała, wytarła palce o spodnie i zaczęła bić Ernestowi brawo.
- Mój kochany kaloryfer – powiedziała, podchodząc do Ernesta i gładząc go po żebrach – Jesteś genialny. Tylko, czy ja go jeszcze kiedyś spotkam....
- Prędzej niż myślisz – uśmiechnęłam się.
Przed pójściem do Dyskontu Natka zdążyła jeszcze: 1. pościerać kurze 2. wymyć łazienkę 3. wymyć gazówkę 4. pozamiatać podłogę 5. poukładać ciuchy w szafie 6. ugotować obiad na następnie kilka dni 7. przeczytać dwa rozdziały nowej książki, którą dostała od mamy 8. pomalować paznokcie lakierem bezbarwnym 9. naprawić drzwiczki szafki kuchennej 9. przykleić ucho porcelanowej filiżance z lalką w niebieskiej sukience i odpryśniętą emalią po lewej stronie, nad denkiem.
Natka nie cierpiała bałaganu, ale za to lubiła zjeść coś ciepłego po przyjściu z pracy albo od lekarza. Prawdę mówiąc Natka nigdzie indziej nie wychodziła. Czasem odwiedzała rodziców, ale mieszkali daleko, a Natka miała obowiązki i nie mogła wyjeżdżać na długo.
Tego dnia Natka ugotowała dwie paczki makaronu. Jedną w kształcie drobnych gwiazdek, takich samych, z których kiedyś w przedszkolu robiła naszyjnik na dzień mamy. Druga to było spaghetti, bardzo długie i cienkie. Natka lubiła jeść spaghetti, bo wtedy nikt nie miał pretensji, że całą buzię ma umazaną sosem.
Do makaronu przyrządziła kotlety sojowe i delikatny, pomidorowy sos.
- No, czas się zbierać – powiedziała, zmieniając bluzkę.
Dyskont był niedaleko, za rogiem, dlatego Natka nie musiała wychodzić godzinę wcześniej – wystarczało dziesięć minut.
- Uważaj na siebie – pożegnała się Fuzja.